Komentarze: 1
W moim miasteczku nad rzeczką, gdzie wszyscy z okolicznych przysiółków zjechali, by dzień święty poświęcić staniem przy kościołku, lodami w McDonaldzie i spacerem po pasażach handlowych. Akurat trafiam na ostatni etap rytuału, po drodze do szminek mijam zgrzane stadka, w gorączce grzebiące w stertach złotych bucików, lśniących gadżecików, spódniczek przecenianych. Skrzeczą jak sroki, rozdziawiają dzioby po łypnięciu na metki, karmią młode pizzą i lodami, i niestety, pocą się bardzo nieulotnie. W końcu udaje mi się przebić do małej enklawy bezludzia, gdzie pachnie farbą drukarską i okładkami kolorowych czasopism. Tutaj panuje luz, za wyjątkiem okrągłej jak UFO kanapy –opony, na której przysiedli ze zdobyczami pasażerowie w świat uciech czytelniczych. Przykucam za regalikiem, i bez obcego oddechu na karku, przewalam w ofercie tak długo jak mam ochotę. Błogosławiąc swój naród, że ksiąg raczej nie kocha.