Kubek jest oczywiście z uszkiem, ale już dostatecznie chłodny , by trzymać go oburącz. Minęło co najmniej 15 minut od czasu, gdy postawiłam go przed sobą, w ten sposób, żeby można było po niego sięgać nie patrząc, bo w drugiej ręce książka albo gazeta. Pić trzeba było wolno, a unosząca się para na chwilę przysłaniała widok druku i stawała się miłym przerywnikiem w studiowaniu czasem nudnego tekstu. Teraz już ten etap minął, przy następnym łyku nie grozi mgła i drobne kropelki osadzające się na czubku nosa.
Smak będzie inny, bo osadzony na dnie cukier zmieni lekką goryczkę w dziecięcy ulepek, który teraz jednak, mnie dorosłej - o wyrobionych już upodobaniach do czarnych oliwek, ziół prowansalskich i curry- wyda się nieznośnie słodki. Ale i tak nie podaruje tej pół łyżeczki lśniącej na dnie.
Dzięki niej jeszcze na chwilę pozostanę w błogim zawieszeniu, odwlekę moment kiedy trzeba będzie wstać, zanieść brudne naczynia do kuchni i stanąć nad zlewem. Albo powędrować do przedpokoju, w poszukiwaniu kluczy, którymi zadzwonię mocno i nerwowo na odchodnym. Na razie, w zamyśleniu okręcam w rękach kubek, wpatrując się w małe jeziorko na dnie, w fusy, z których mogę już odczytać wszystkie konieczności, które zaistnieją w momencie gdy odstawię kubek.